O charakterze wejścia do budynku mieszkalnego decydują zazwyczaj mieszkańcy parteru. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie z moich obserwacji z perspektywy mieszkańca miasta. Oczywiście nie mogę na tej podstawie bronić swojej tezy, ale dowodów empirycznych jest wystarczająco dużo.
Znam jedno absolutnie kretyńskie wejście, kategorycznie nieakceptowalne od dołu do góry, zawdzięczające swój wygląd jednemu alkoholikowi na parterze. „Stąd będę groził przechodniom” – takie motto wybrał sobie ten człowiek w swoim zmarnowanym życiu i przez cały dzień wisiał na parapecie popijając wesoło.
Poznałem całą klatkę schodową podglądaczy, w tym jednego niesłychanie podejrzliwego emerytowanego policjanta, który mieszkał na parterze. Człowiek ten całymi dniami obserwował okolicę zza niezdarnie zaciągniętej zasłony. Cała klatka schodowa, od piwnicy (z podejrzanymi kotami) do ostatniego piętra, była pionowym ciągiem niezdarnie zaciągniętych zasłon.
Na parterze w bloku moich rodziców, gdzie mieszkałem do ukończenia szkoły, żyła pewna staruszka, Dorota Zupianka. Jej prawdziwego nazwiska już nie pamiętam, ale przezwisko wymyślił jej dowcipniś z czwartego piętra. Dorota Zupianka otrzymała swój przydomek za bycie boginią zup – do czterdziestego roku życia, według wspomnień starców, uważana była za wróżkę zup, a po przejściu na emeryturę ewoluowała bezpośrednio w boginię. Była Szeherezadą zup. Znała tysiąc i jeden przepisów. Starsza pani potrafiła zrobić zupę ze ścierki do podłogi. Kobieta codziennie gotowała inną zupę, wiecznie otwarte okno frontowe jej kuchni na parterze przez cały rok roznosiło piękne zapachy.
Nie, nie można powiedzieć, że zupy tej starszej pani zdefiniowały charakter naszego wejścia. To zbyt słabe określenie. Ale zupy Doroty Zupianki były duszą naszego wejścia, dzięki nim schody brzmiały jak klawisze fortepianu. Za każdym razem, gdy otwierałem ciężkie drzwi wejściowe, zasysałem powietrze z zachwytem. „Jesteś w domu” – zapewniał znajomy zapach zupy. Nie przesadzam. Mam z czym to porównać. W młodości wynajmowałem mieszkanie w bloku, w którym wejście było wypełnione śmieciami. Zapach śmieci przenikał każdy jon powietrza. Zasypiałem na poduszce, a budziłem się na kubełku na śmieci pod głową. Ludzie w tym budynku dostawali smutne listy.
Zupy Doroty Zupianki były słynne w całej okolicy – przez ich zapach miejscowi nieświadomi pijaczkowie trafiali na podwórko w ciemnościach swoich burd. Mieszkańcy sąsiednich domów wędrowali popołudniami pod okno staruszki, aby nabrać apetytu, a nieszczęśliwe matki przyprowadzały swoje małe dzieci, aby stały pod oknem. Koty chodziły po podwórku jak pijane i zapominały o rozmnażaniu, siadały na jej kuchennym parapecie, średnio od jednego do trzech, jak gwiazdki Michelin. Podobno kiedyś mały Jamie Oliver przeleciał nad naszym blokiem samolotem z Londynu do Amsterdamu, a powąchawszy zupę Doroty Zupianki, stał się tym, kim jest dziś.
Oczywiście wszyscy mieszkańcy naszej klatki wielokrotnie bywali w kuchni Doroty Zupiankia ona zdradzała sekrety swoich przepisów miejscowym gospodyniom domowym, podczas gdy ich bezużyteczni mężczyźni obżerali się tymi płynnymi dziełami sztuki. Chodziliśmy z wiecznie oblizanymi palcami i połkniętymi językami.
A Dorota Zupianka przedstawiła nam również okazały artefakt dawnego, prawie zapomnianego sposobu życia – wazę. To taki duży garnek do serwowania (podaję definicję słownikową, która nawet w połowie nie oddaje jego uroku). Staruszka podawała w nim na stół zwykłą zupę, potem rozlewała ją na talerze.
Zwykłą, o nie, powiedziałem zwykłą. Jak mógłbym nazwać ten boski nektar od samej Doroty Zupianki w tak mało wyjątkowy sposób? ’Zwykłe’ to jest to, co gotuję, gdy męczę niewinne ziemniaki na małym ogniu. Waza z zupą od tej staruszki była magiczną lampą, w której drzemał dżin zupy. Wnikał w ciebie od pierwszej łyżki najpierw tym właśnie zapachem, pogrążając cię w błogim nastroju, a potem smakiem, zniewalając cię na zawsze. Kiedyś, podczas posiłku w domu Doroty Zupianki, wydawało mi się, że róże namalowane na wazie sięgają pąkami do góry, pod pokrywę.
W końcu waza z zupą pojawiła się w każdym mieszkaniu w naszej okolicy. Jedyny sklep z artykułami domowymi w okolicy wykonał swój plan sprzedaży waz tylko na koszt mieszkańców naszej klatki. Krewni zaczęli gromadzić się wokół wspólnego stołu. Waza z zupą stała się dominantą architektoniczną w rodzinie. Nikt nie jadł samotnie po kątach, nikt nie dusił się sucho przed telewizorem. Ludzie czekali na siebie po pracy, przyzwyczaili się do jedzenia zupy na obiad. Mieszkańcy sąsiednich klatek kłócili się i rozwodzili. Do naszej klatki kupka po kupce wnoszono niemowlęta i, dwukrotnie, panny młode.
A potem Dorota Zupianka zniknęła. Jakoś zapomnieliśmy, że staruszki nie są wieczne. Wyszła cicho, jakby wyparowała przez szybę wraz z aromatem kolejnej zupy. Jej mieszkanie opróżniło się przez noc. Córka staruszki wiele lat temu przeniosła się z mężem do innej okolicy.
Na początku koty stały się smutne. Wędrowały z wychudzonymi brzuchami i miauczały przy zamkniętych oknach. Potem zaczęli gubić się alkoholicy, sąsiedzi tracili apetyt, a wychudzone dzieci błąkały się po okolicy. Z dwóch narzeczonych w naszej klatce została tylko jedna żona, a na schodach rozległy się jęki. Wiedziałem, że to koniec pewnej epoki, kiedy mama odstawiła wazę do piwnicy…
Kilka miesięcy po śmierci Doroty Zupianki wracałem wieczorem z odwiedzin do domu i nagle zauważyłem, że wujek Staszek wyprzedza mnie z prędkością przelotową. Wujek Staszek był alkoholikiem z bloku naprzeciwko i od kilku tygodni nie widziano go żywego.
Z daleka, jakieś sto metrów w głąb podwórka, widziałem dziwny tłum ludzi i kotów pod wejściem do naszej klatki. W dziwnym tłumie błysnęły chude dzieci. Nie zwracałem na to uwagi. Nie zwróciłem też uwagi na to, że kuchenne okno Doroty
Zupianki było z jakiegoś powodu otwarte.
Wkroczyłem w wieczorny mrok ganku i nagle moje nozdrza się rozszerzyły, zupełnie samoczynnie. Znajomy zapach zupy unosił się na kilometry zmysłu powonienia. Zapędziłem się na schody, przeskakując po dwa stopnie. To było niepotrzebne, bo schody znów zabrzmiały jak fortepian. W przedpokoju usłyszałam głos matki: „Gdzie byłeś, czekaliśmy na ciebie!”. Gorączkowo rozebrałem się, odrywając dwa guziki, i popędziłem do kuchni. Tam, na środku stołu jadalnego, triumfalnie błyszczała waza z zupą.
„Dorota Zupianka wróciła” – ogłosiła radośnie moja matka, nalewając talerz zupy.
Zrobiłem zdziwioną minę i pobladłem.
„Jej wnuczka”, mrugnął do mnie tata, „Dorota Zupianka Junior. Wprowadziła się tu wczoraj”.
„Uczennica czarnoksiężnika” – dodała mama.
„Uczennica bogini zup”. – poprawił tata, lubujący się w precyzji.
Jadłem zupę mamy, pyszną, równie natchnioną jak za czasów Doroty Zupianki i nie mogłem oderwać oczu od wazy: namalowane na niej róże ciągnęły się w górę, pod pokrywę.
Wszystkie wazy z zupą w naszej klatce kwitły tego dnia o tej samej porze. To był luty.