To był jeden z najstraszniejszych okresów w moim życiu. Był rok 1993. W styczniu 1992 roku zmarła moja mama, a w marcu 1993-zmarł mój przyjaciel Sebastian – człowiek, któremu ufałem i na którym mogłem polegać nawet bardziej niż na sobie. Moi przyjaciele pomagali mi najlepiej, jak mogli, ale chodziło o to, że sami nie byli w lepszej sytuacji niż ja.
Nie będę opisywał szczegółów, więc powiem tak – czym jest głód wiem z pierwszej ręki. Pewnego wieczoru mnie po prostu dopadł, a w domu nie było chociażby jednej kromki chleba, nawet okruszka. Nie miałem też żadnych pieniędzy, aby coś kupić.
Włożyłem płaszcz, który także miał już swoje lata i przez liczne dziury wcale nie było mi w nim dużo cieplej, a potem wyszedłem na zewnątrz. Długo dreptałem przy wejściu do mojego bloku. Nie odważyłem się nigdzie iść, jednak potem stało się tak, że w końcu zdecydowałem się pójść do piekarni. Nie znajdowała się zbyt daleko od mojego domu. Pogoda była kiepska – wiał silny wiatr, któremu towarzyszyła mżawka.
Dotarłem do piekarni i zapukałem do drzwi. Na moje pukanie wyjrzał staruszek, który najwyraźniej dzisiaj był na zmianie i zapytał:
– Czego Pan potrzebuje?
Odpowiedziałem mu szczerze:
– Chleba… przynajmniej trochę, jeśli można.
Staruszek po cichu otworzył drzwi i przepuścił mnie. Pokazał ręką w stronę półmroku, z której widać było jakieś światełko i powiedział:
– Idź tam chłopcze, powiedz, że potrzebujesz chleba.
Poszedłem.
Im bliżej byłem, tym silniejszy był zapach chleba – świeżego, gorącego chleba…
Czy rozumiesz, czym jest zapach chleba dla osoby, która nie jadła niczego przez dwa dni?
Poszedłem. Miejsce, w którym pieczono chleb było stare. Kiedy wszedłem głębiej dostrzegłem, że pół metra ode mnie stoją półki z rumianymi bochenkami chleba…
Wewnątrz było głośno, ciepło i jasno, a kobiety i mężczyźni pracowali w białych fartuchach i czepkach. Ktoś napełniał potężne maszyny do mieszania ciasta niezbędnymi składnikami, ktoś inny zdejmował gotowy chleb z przenośnika, a ktoś wsypywał mąkę do pojemników… Kobieta, która stała najbliżej mnie, gdy mnie zobaczyła, zapytała:
– Czegoś potrzebujesz?
W tym momencie zaciekle próbowałem wytrzeć okulary, które zaparowały, jednak zmarznięte palce nie były mi posłuszne. W końcu wytarłem je, założyłem na nos i poprosiłem:
– Jeśli można, to poproszę chleb. Bardzo proszę.
Kobieta sapnęła:
– Co tam stoisz przy drzwiach? Wejdź przynajmniej cały do środka!
Wszedłem, ponieważ mój płaszcz w ogóle nie ratował mnie przed zimnem. Nigdy nie zapomnę, jak kilka osób wepchnęło mi po prostu w ręce nie jeden, ale trzy bochenki chleba. Gorące, ciepłe, rumiane. Nie mogłem dłużej wytrzymać – oderwałem końcówkę chleb i wgryzłem się w niego. Gryzłem chleb i dziękowałem:
– Dziękuję, dziękuję! Starsza kobieta odwróciła się, abym nie zauważył, a potem otarła łzę. Ja i tak jednak to widziałem. Potem spojrzała na mnie i powiedziała:
– Przyjdź po więcej, jeśli będziesz potrzebował.
Mamrotałem słowa wdzięczności pod nosem i dławiłem się gorącym miękiszem. Potem ukłoniłem się im i odszedłem. Staruszek, który najwyraźniej pełnił tutaj rolę ochroniarza, wypuścił mnie na zewnątrz:
– Słuchaj, jak coś, to tutaj przychodź, pomożemy.
I wracałem do domu, przyciskając do piersi już dwa i pół bochenka. Do domu finalnie przyniosłem dwa bochenki.
Nie chodziłem już do piekarni. Nie dlatego, że od tego momentu moja sytuacja drastycznie się poprawiła, ale dlatego, że nie można było nadużywać dobroci tych wspaniałych ludzi – przecież nie tylko mnie mogli tak pomagać, albo w końcu mogliby przeze mnie wylecieć z pracy…
Teraz tej piekarni już nie ma – została zburzona, a na jej miejscu znajdują się „elitarne nowe osiedle”. Jednak za każdym razem, gdy przechodzę tą ulicą, przypominam sobie dobrego staruszka – ochroniarza i tych absolutnie cudownych, miłych piekarzy, którzy uratowali mnie przed głodem tego zimnego listopadowego wieczoru.
Mam sobie do zarzucenia to, że nie zapytałem ich wtedy nawet o imiona… Mogłem przecież zapytać.
Ale pamiętam ich wszystkich i nigdy nie zapomnę.