Urodziłam w wieku 29 lat. Z mężem jesteśmy po ślubie już cztery lata. Kiedy dowiedziałam się o tym, że jestem w ciąży, to bardzo się ucieszyłam, mój mąż zresztą też. To było dziecko, o które się staraliśmy i go wyczekiwaliśmy.
Ciąża przebiegała bez żadnych komplikacji, nie byłam nawet zbytnio opuchnięta. Mimo tego kilka razy trafiłam do szpitala, ale w sumie to już kwestia czegoś innego. Całym sercem kochałam dziecko, które w sobie nosiłam. Ciągle do niego mówiłam, puszczałam muzykę klasyczną i czytałam bajki.
W 23 tygodniu ciąży dowiedziałam się, że spodziewamy się dziewczynki. Wtedy moja miłość stała się jeszcze większa, ponieważ marzyłam o dziewczynce.
W końcu nadszedł ważny dzień – dzień porodu. Rodziłam aż 12 godzin. Kiedy w końcu na moich rękach znalazło się krzyczące maleństwo zorientowałam się, że nie ma we mnie żadnych emocji. W tamtym momencie nie przywiązywałam do tego uwagi, ponieważ miałam wiele innych zmartwień. Ciężko było mi nawet mówić, ponieważ leżałam po porodzie z 40-stopniową gorączką.
Przenieśli mnie do sali późną nocą. Wtedy nawet nie pomyślałabym, że to ostatnie spokojne godziny w moim życiu. Kolejne miesiące były piekłem. Znienawidziłam wszystkich: siebie, męża i to ciągle krzyczące stworzenie. W nocy nie spałam, bo kiedy córka spała obok albo leżała na piersiach, to bałam się zasnąć, żeby jej nie przygnieść. Całą noc oglądałam seriale i grałam w gry na telefonie żeby nie zasnąć. Kiedy moja mama zajmowała się dzieckiem, abym mogła odpocząć, ja i tak miałam trudności z zaśnięciem.
Kiedy moja córka skończyła sześć miesięcy, było trochę lepiej. Wypracowałam już pewien schemat działania i zaczęłam spać wtedy, kiedy moja córka. Mimo tego wciąż byłam zła na siebie, że nic nie czuję do mojego dziecka, że jej nie kocham.
Wkrótce się z tym pogodziłam i po prostu starałam się dobrze wykonywać matczyne obowiązki. Wcale tego nie chciałam ale wiedziałam, że powinnam to robić. Czułam jednak, że mam depresję, ciągle było mi źle i miałam wrażenie, że jestem chora. Nic tego wówczas nie potrafiło zmienić.
Doskonale jednak pamiętam dzień, w którym zdałam sobie sprawę, że kocham moje dziecko. Daria miała dziesięć miesięcy i tego dnia spacerowała z babcią obok placu zabach. Przeskakiwała kałuże w różowych kaloszach. Ja wtedy wracałam z zakupów z ciężkimi torbami, a to pocieszne dziecko na mój widok wybiegło mi na na spotkanie. Babcia pobiegła za nią, a obok mnie przejeżdżał samochód. Wydawało mi się, że samochód pędził z nierealną prędkością. W tej chwili całe życie przeleciało mi przed oczami. Szczególnie wyraźnie zobaczyłam ostatnie 10 miesięcy: jej pierwszy uśmiech, pierwszy krok, jak wypowiada pierwsze słowo „mama”.
Strach zmieszany z nieograniczoną miłością wypełnił mnie w całości. Potem zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham moją małą piękność i nie było mowy, żebym mogła zostawić ją bez opieki.
Od tego dnia moja miłość do niej rośnie z każdą sekundą. Mam wrażenie, że chcę nadrobić ten stracony czas.
Zdarza się, że miłość do dziecka nie przychodzi natychmiast i niektórzy potrzebują na to czasu.