Jeśli zapyta się Henryka i Ludwikę Walezych, czy są z rodziny królewskiej, to on, ledwo uśmiechając się na ten żart odpowiada, że nie, ponieważ ten Walezy umarł w wyniku zamachu, jest wręcz uzany za męczennika.
A czy w ich rodzinie są męczennicy czy inni święci? No nie bardzo. On pracuje jako kierowca ciężarówki, a Ludwika na ogół siedzi w domu z dziećmi.
Kobieta zakrywająca usta dłońmi śmiała się krótko, a potem powiedziała, że jej panieńskie nazwisko w ogóle nie jest związane z jakimkolwiek rodem królewskim i brzmi Kogut. “Pytasz, czemu zmieniłam nazwisko? No jak to czemu! To nie przystoi, żeby w jednej rodzinie były dwie osoby z różnymi nazwiskami. A potem co, dzieci miałyby też inne nazwiska? Tak to cała rodzina ma na nazwisko Walezy i jest w porządku”.
Jeśli chodzi o dzieci, to tak, mają ich siódemkę: trzech chłopców i cztery dziewczynki. Wszystkie różnią sie od siebie, ale każde z nich jest tak samo piegowate. Ludwika powiedziała, że wyglądają jak ona, ponieważ w dzieciństwi ledwo było jej widać twarz spod piegów.
Ojciec był jedynym żywicielem rodziny, ponieważ matka nie pracowała, albo inaczej – pracowała, ale w domu, dbając o dzieci, ogród i właśnie ich dom. Chociaż, szczerze mówiąc, muszę powiedzieć, że dzieci Walezych są prawdziwym skarbem – chętnie pomagają rodzicom zarówno w domu, jak i w ogrodzie, a w dodatku sa bardzo posłuszne.
Henryk zawsze wracał do domu na obiad, a do tego czasu wszystko już zwykle jest gotowe, ale dzieci nie siadają do stołu bez ojca. Zaczynają jeść dopiero wtedy, kiedy pierwszy rozpocznie on – głowa rodziny.
– Michał, nie upuszczaj smarka do łyżki, bo przesolisz…
– Gotuj, córko, a Ty jedz z chlebem, będzie smaczniej, bo matka go piekła, a świeży chleb zawsze dobrze smakuje.
– Jak Wam minął dzień? Czy minął spokojne i przyzwoite?
Ludwika pierwsza odpowiada:
– Wszystko w porządku, mężu. To dziewczynki ugotowały ten barszcz, ja im nie pomagałam. A chłopcy reperowali coś tam na podwórku.
Teraz Oliwka, najzabawniejsza z sióstr, powiedziała:
– Tak, spokojnie! Nasz Stefek z Piotrkiem Muszyńskim wdał się w bójkę.
Ojciec milczy i tylko z ukosa spojrzał na Stefana, który od razu odrzekł:
– Tak, tato, bo myślisz, że nie jest mi wstyd, że nazwał naszą Anię „cholerną księżniczkę”? Nie walczyłbyś o jej honor, czy co?
Ojciec uniósł tylko brwi i skinął głową. Stefan zrozumiał, że oznacza to: „oczywiście…”
Kiedy obiad się skończy i dzieci wylizały do końca talerze, nie wstawały od stołu aż do momentu, aż ojciec powie:
– Ja i Wy, moi drodzy Walezowie, w życiu mieliśmy szczęście dwa razy. Pierwszy raz, kiedy się urodziliśmy i zobaczyliśmy białe światło, a drugi, kiedy Wasza mama zgodziła się być moją żoną, a waszą mamą…
Pierwszy zza stołu zwykle wychodzi Grzesio, najmłodszy – wkrótce skończy półtora roku – który biegnie do matki, przytula ją za nogi i próbuje jej wyznać miłość. Mówi tak, że tylko Oliwka go rozumie i jest jego tłumaczem.
– Oliwka, co teraz powiedział Grześ? – ktoś z dzieci zapyta.
– „Mamusiu” – mówi dziewczynka- “pozwól, że cię psytulę i cmuknu”.
– A „cmuknu” to co znaczy?
– He-he! „Pocałuję”, czemu tego nie rozumiecie!
Dość, obiad się skończył i wszyscy poszli poodpoczywać do wieczora.
A dziś, z samego rana, Weronika Pietrzyńska przyszła do nich ze sprawą. Była od niedawna w tej wsi, ponieważ dopiero co poślubiła starego wdowca Pietrzyńskiego i w związku z tym tutaj się przeniosła. Teraz stara się w pełni pokazać przed „świeżo upieczonym małżonkiem” i wypełniać małżeńskie obowiązki tak, jak należy.
– Już Ci wyjaśniam, dlatego pojawiłam się tak rano, Ludwiko! Zaczęłam pranie, ale zabrakło mi proszku, a sklepy jeszcze zamknięte. Pożyczysz? Potem mój Ci odkupi i przywiezie.
– A czemu miałabym nie pożyczyć – odpowiada Ludwika siedząc przy oknie i robiąc grube skarpety na drutach. Zima już niedługo, a nóg w domu osiemnaście – O, tam w łazience w szafliku jest, weź sobie…
Weronika wzięła proszek i zdała sobie sprawę, że zachowa się nieuprzejmie, jeśli od razu wyjdzie, więc usiadła na stołku i rozpoczęła krótką rozmowę:
– Gdzie jest Twój chłop? W pracy, czy gdzie?
Natalia nie spiesząc się i nie przerywając swojej roboty, odpowiedziała:
– Nie, pojechał do miasta.…
– W interesach czy co? Zostanie tam na noc, czy wróci do domu? – ciekawiła się Weronika.
Ludwika głośno westchnęła i skierowała swoje jasnoniebieskie oczy w stronę Weroniki:
– Jaki nocleg! Z dzieckiem pojechał! Wróci za dwie godziny.
Oczy Weronika zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe:
– Z „takim dzieckiem”, Ludwika?
Natalia milczy, więc Weronika także milczy. Słychać tylko tykanie zegara ściennego, a w rytm tego” tik-tak” kot narysowany na tarczy, strzela oczami po bokach. Ludwika odpowiada:
– Zadzwonili z domu dziecka i powiedzieli, że jeszcze nie wiedzą, czy pozwolą nam je zaadoptować, więc musiał wrócić i je zawieźć na ten czas z powrotem.
Weronika sapnęła i prawie krzyknęła:
– No co Wy! Swoich siódemkę macie, jeszcze Wam ósmego dzieciaka brakuje i to jakiejś przybłędy…
Ludwika zmarszczyła brwi i odpowiedziała już mniej przyjaźnie:
– To nie jakaś przybłęda, bo to dziecko jest już prawie nasze i będzie miało po nas nazwisko, jak wszystko tylko się uda.
– Coś Ty wymyśliła, Ludwika! Matki takie jak tego dziecka są jak kukułki i tylko czekają na okazję, żeby podrzucić komuś swoje dziecko, a chyba wiesz, że wszystkich nie zbawisz!
– Nie, Weronika, wiem, że nie wszystkich, tak się nie da. W życiu moim i Henryka robimy tak dopiero po raz ósmy, jednak chyba musielibyśmy nie być Polakami, żeby obojętnie przechodzić wobec losu tych skrzywdzonych dzieci.