9 lat temu moja kotka zaczęła rodzić. Dobrze, że wszyscy byliśmy wtedy w domu. Na świat przyszło 5 kociąt. Cztery spedzaliśmy, a piąty został u nas i był tak mocno przez nas kochany, że w wieku 8 miesięcy ważył już już 7 kg. Kot okazał się być mądrym, dobrze wychowanym i spokojnym stworzeniem, ale podobnie jak wiele kotów z rasy Brytyjczyków miał kamicę moczową. Leczyliśmy go w klinice weterynaryjnej, w której po jakimś czasie już wszyscy nas znali, a lekarze nazywali naszego Milka “przyjaciele”. Nic dziwnego, takiego pacjenta jak on trudno zapomnieć – ważący 11 kg, z piękną sierścią i pomarańczowymi oczami. W dodatku miał niezwykle kochającą mamę, czyli mnie.
Pewnego dnia jego stan bardzo się pogorszył – nie mógł zupełnie się załatwiać i bardzo szybko doszło do zakażenia organizmu. Praktycznie natychmiast pojechałam z nim do kliniki. Przyjęli nas bez kolejki, bo wbiegłam tak z krzykiem i płaczem prosząc o to, by go ratowano, bo nie wiem, jak przeżyję bez niego.W gabinecie położyli kota na stole, a on tylko patrzył, czy jestem gdzieś obok – wiedziałam, że to dla niego ważne. Zaczęli zajmować się jego pęcherzem, a ja tak mocno się przejęłam, że w jednym momencie znalazłam się pod stołem… Tylko usłyszałam, jak weterynarz mówił do asystenta: “Proszę Cię, zabierz stąd mamę kota, bo przeszkadza”. Czemu niby przeszkadzałam? Leżałam cicho, nawet się nie poruszałam. Asystent mnie stamtąd wyciągnął i posadził, a w zasadzie położył na ławce na korytarzu. Po pięciu minutach doszłam do siebie i niepewnie idąc znów próbowałam dostać się do “dziecka”.
Było już praktycznie po wszystkim, ale niestety, także po wszystkim dla mnie – weterynarz stwierdził, że kot jest w stanie agonalnym i trzeba go uśpić. Powiedziałam, że nie ma mowy i poprosiłam, aby coś jeszcze zrobili… Dali mi kilka zastrzyków i odesłali do domu. Po 4 dniach trzeba było podjąć jakąś decyzję, ale raczej musiała to być decyzja o uśpieniu, ponieważ kot ani nie jadł, ani nie chodził… poiłam go strzykawką i karmiłam wbrew jego woli, a potem robiłam zastrzyk, tak kilka razy. Niestety, nadszedł czas, aby wybrać się do kliniki weterynaryjnej.
Rano siedziałam i płakałam, nie mogłam zupełnie całą noc spać. Kotu nerki już zupełnie przestały odmawiać. Trzeba było iść, ale ja nawet nie widziałam drogi, ponieważ łzy mi ją zasłaniały. Kątem oka nagle zauważyłam, że coś się rusza w pokoju… To mój Milek! Wstał ze swojego posłania i zaczął czołgać się w moją stronę! Potem próbował się umyć! Myje się, myje!
Przestałam na chwilę płakać i zabrałam go do klini. Od progu powiedziałam, że nie chcę słuchać niczego o usypianiu go, bo on musi żyć, bo jeśli nie, to zwariuję i mają go leczyć!
Włożyli cewnik, dali mi ponownie paczkę zastrzyków i pojechaliśmy do domu. Tutaj pojawił się problem – potrzebowałam dla niego pieluch. Jeździłam po aptekach i pytałam, czy znajdę jakieś pieluchy dla kota. W większości od razu mówili, że nie ma i tylko w jednej sprzedawca powiedział, że pomoże mi wybrać, chociaż był niezwykle zdziwiony takim zakupem.
Minęły trzy dni.
Rano kot siedział w pieluszce w kuchni i patrzył na pełną miskę. Nagle sam zaczął jeść! Znowu się popłakałam, ale tym razem ze szczęścia. Potem musiałam zmienić mu pieluchę, co było wielkim przedsięwzięciem – kiedy kot robił “miau” wiedziałam, że trzeba było coś poprawić, że jest mu niewygodnie. Kiedy poprawię, zadowolony idzie na swoje legowisko.
Lekarze byli zaskoczeni, że kot przeżył. Mąż też był mile zaskoczony, bo kocha naszego Milka. Tylko ja wiedziałam, że tą próbą umycia się dał mi znać, żebym nie podejmowała tej ostatecznej decyzji, bo chciał żyć, a ja go zrozumiałam i dzięki temu wygraliśmy tę walkę!