Ludzie wypowiadają się niejednoznacznie na temat rodzin wielodzietnych. Niektóre z nich są biedne, a jeszcze inne świetnie radzą sobie same z utrzymaniem takiej wesołej gromadki. Bywa, że matki z takich rodzin uważają się za wybawicielki społeczeństwa, podnosząc średnią urodzeń w kraju, w którym mieszkają. Jeszcze inne twierdzą, że to ich misja i po prostu kochają dzieci. Być może i w Waszym otoczeniu są takie osoby. Niektóre matki, które zaliczają się do tej kategorii, uważają się za wyjątkowe. Znasz może takie osoby? W zeszłym roku miałam to „szczęście”, że przewodniczyłam komitetowi rodzicielskiemu w szkole podstawowej i trafiłam na taką młodą matkę o wysokim poczuciu wyjątkowości.
Był koniec roku szkolnej. Do naszej klasy chodził chłopiec o imieniu Bartek, który wychowywał się właśnie w takiej wieloletniej rodzinie. Sam nie wyróżniał się jakoś szczególnie – ot zwykły dzieciak, który lubi to co większość dzieci w jego wieku.
Jego ojciec ciężko pracował na etacie i brał każdą pracę dodatkową, byleby tylko utrzymać ich wielką rodzinę. Matka natomiast nie pracowała i zajmowała się domem oraz dziećmi, najmłodsze wówczas nie miało nawet jeszcze roku. Zwykle na zebraniach pojawiał się właśnie ojciec albo babcia dziecka, dlatego nigdy wcześniej nie miałam styczności z tą kobietą. Z tego co się dowiedziałam, to wychowawczyni klasy często pomagała chłopcu za „dziękuję” z nauką, zostając z nim codziennie po lekcjach, ponieważ miał on problemy z nauką, a rodziny nie było stać na opłacenie korepetycji.
Ogólnie jakoś było nam żal tego chłopca, ponieważ chodził ubrany w rzeczy po starszym rodzeństwie i raczej nie mógł liczyć na nowe, modne rzeczy. Co roku na gwiazdkę oraz na koniec roku szkolnego zbieraliśmy pieniądze, aby chłopiec nie został bez prezentu pod choinkę i na zakończenie roku szkolnego. Chcieliśmy mu wynagrodzić skromne święta w domu czy osłodzić prezentem fakt, że całe wakacje spędzi w domu i nigdzie nie wyjedzie.
W zeszłym roku pod koniec roku zebraliśmy raczej niedużą sumę, ponieważ niestety pojawiły się także inne wydatki, a do tego niektórzy rodzice mieli problemy finansowe. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy matkę Bartka, która zaczęła krzyczeć oburzona, że za takie pieniądze to nie prezent, a kpina, więc jak w ogóle śmiemy! Nie wyglądała na biedną i zmęczoną życiem matkę – była ubrana w markowe ciuchy, miała zrobione usta i rzęsy, a w ręku trzymała najnowszego iPhone’a.
Kiedy większość dzieci otrzymała na prezenty książki czy albumy fotograficzne na zakończenie roku, Bartek tym razem nie dostał nic. Wtedy jego matka nakrzyczała na mnie, że jej syn także ma otrzymać jakiś prezent. Chciałam jej wytłumaczyć, że przez ostatnie trzy lata dawaliśmy mu znacznie lepsze prezenty niż reszcie dzieci i za wszystko płaciliśmy z własnej kieszeni, ale w tym roku, po tym, jak zrobiła awanturę uprzedziliśmy ją, że także musi wpłacić pieniądze na prezenty, a skoro tego nie zrobiła, to jej syn go po prostu nie otrzyma. To tylko i wyłącznie jej wina, że syn niczego nie otrzymał.
– Ale to Wasz obowiązek! Mój syn pochodzi z wielodzietnej rodziny i to mu się po prostu należy! Jeszcze mnie popamiętacie, pozwę Was! – krzyknęła na odchodne.
Wówczas zdałam sobie sprawę, że „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”, jak to mówią. Od tego czasu przestałam się także angażować w sprawy szkolne dla własnego spokoju, bo to niewdzięczne zajęcie, które rzadko spotyka się z wdzięcznością. Czuję się po prostu wykorzystana.