Nasz synek ma dopiero dwa tygodnie, a moja teściowa wyskoczyła z pomysłem, że mamy jechać w miejsce oddalone 150 kilometrów od naszej miejscowości, tylko po to, by zrobić zdjęcie. Zaraz opowiem jak do tego doszło.
Kiedy mój mąż był dzieckiem, zasadził drzewo wraz z rodzicami na działce pod domem. Od razu zrobili pamiątkowe zdjęcie i od tamtej pory zapoczątkowali tradycję. Co roku o tej samej porze robią sobie wspólne zdjęcie obok drzewa. Każda z fotografii wisi w salonie w domu teściów.
Na początku naszego związku ten rytuał zupełnie mi nie przeszkadzał, to w końcu tylko jeden dzień w roku, ale kiedy zostaliśmy małżeństwem, coraz bardziej mi to uwiera. Mieszkamy w innym województwie i wyjazd do teściów nie jest już tylko zwykłym obiadem, który kończy się pamiątkową fotografią pod drzewem, ale musimy spędzić tam co najmniej jedną noc. Mimo, że to tylko jeden dzień w roku, potrafi popsuć nam plany. Pamiętam, że w zeszłym roku data ta zbiegła się z ważnym wyjazdem służbowym Pawła, od którego zależały jego losy w firmie – mógł awansować na dyrektora regionu, ale teściowa kategorycznie odmówiła przesunięcia terminu wykonania zdjęcia i Paweł finalnie nie pojechał, a w dodatku musiał wymyśleć solidną wymówkę w pracy. Generalnie zdjęcie musiało zostać zrobione nawet pod groźbą śmierci czy innej katastrofy.
Później urodził się nasz synek, Filip, akurat na dwa tygodnie przed tradycyjną datą fotografowania się pod drzewem… Teściowa ubzdurała sobie, że Filipek koniecznie musi znaleźć się na pamiątkowej fotografii i dołączyć do tradycji wraz z ojcem. Przecież takie są zasady – tradycja musi być przekazywana z pokolenia na pokolenie.
– Przecież dziecko jest nieodłączną częścią życia rodziców, Filipek musi być na tym zdjęciu ze swoim tatą! Pakujcie się i przyjedźcie do nas.
– Mój syn nigdzie nie pojedzie! – stanowczo odmówiłam teściowej przez telefon – Nie zamierzam ciągnąć go tyle kilometrów, jest jeszcze malutki, przyjdzie czas na odwiedziny. Poza tym zapowiadają deszczowy tydzień, nie chcę go narażać na przeziębienie.
– Chyba nie zrozumiałaś, moja droga. Nie pytałam co tym sądzisz, podjęłam już decyzję, Filip przyjedzie z ojcem i kropka! – oświadczyła teściowa oschle.
– Nie, prawdopodobnie Ty tego nie zrozumiałaś. Mój syn zostaje ze mną w domu – odparłam i rozłączyłam się.
Oczywiście wywołałam skandal, a kiedy mąż wrócił z pracy znał już całą sprawę. Poparł mnie i powiedział, że dobrze zrobiłam odmawiając przyjazdu z dzieckiem.
Następnego ranka teściowa zadzwoniła do syna i próbowała go przekonać, aby jednak przyjechał z dzieckiem, ale on kategorycznie odmówił:
– Mamo, przyjeżdżam sam. Albo się na to zgodzisz, albo nie przyjadę wcale, nie mam zamiaru ryzykować, że Filip się rozchoruje.
– Nie jest przecież z cukru, deszcz mu nie zaszkodzi! – krzyknęła teściowa.
– Wydaje mi się, że wczoraj moja żona wszystko ci wyjaśniła, mamo. Filip zostaje w domu – powiedział spokojnie mężczyzna.
Potem teściowa próbowała szantażu emocjonalnego na swoim synu, ale kiedy kategorycznie przedstawił swoje zdanie i zagroził, że on też zostanie w domu, wreszcie wybuchnęła:
– Pielęgnuję tę tradycję od niemal 30 lat, a przez twoją głupią żonę, która nie potrafi tego uszanować, dzieło mojego życia poszło na marne! Nie chcę was widzieć! A ten twój wychuchany synuś niech w przyszłości odwróci się od ciebie, tak jak ty teraz od własnej matki i ojca!
Po tych słowach rozłączyła się i nie odbierała połączeń od syna. Mąż się bardzo zdenerwował, nie chciałam go w takim stanie wypuścić z domu, ale wiedziałam, że musi jechać do matki i załagodzić sytuację. No i kontynuować tradycję… w końcu jutro przypada dzień zdjęcia pod drzewem.