W upalny sierpniowy wieczór, gdy gorące słońce dotknęło horyzontu, kolejna karetka zabrała rannych żołnierzy do szpitala. Wśród nich był kapitan Ambroziak z najcięższą raną odłamkową w klatce piersiowej, który był w stanie krytycznym.
Cały oddział chirurgiczny szpitala został podniesiony na nogi.
Kiedy chirurdzy przecięli jego mundur, zobaczyli na klatce piersiowej bok dużej rany małą, poruszającą się kulkę. Asystent chirurga wyjął tę puchatą kulkę w ręce zwinnego sanitariusza Wojtka. Ten szybko wyniósł ją z recepcji na korytarz, wkładając pod stojak na buty.
Wojtek zdążył zauważyć, że to mały kotek, ale nie miał już czasu, aby się tym zająć. Cały oddział rozpoczął walkę o życie kapitana, liczyła się każda minuta.
Ciężka operacja trwała aż do świtu. Kiedy kapitan został przewieziony z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii, inni pacjenci szpitala dawno już spali. Zmęczony zespół lekarzy poszedł w końcu na zasłużony odpoczynek.
Sanitariusz Wojtek, przewożąc wózek na korytarz podniósł buta, do którego włożył żywą kulkę, ale w środku niczego nie było. Po chwili namysłu postanowił odłożyć poszukiwania do rana.
Tymczasem mały, niezwykle szczupły kotek spał w pudełku po lekach w zacisznym kąciku w jednej z przydzielonych rannym sal szpitalnych.
Po tym, jak kotek został zabrany późnym wieczorem z korytarza i umyty, okazał się zwykłym, bardzo małym kotkiem, ze śmiesznymi czerwonymi plamami na białej mordce, podobnymi do wesołych piegów i niebieskimi przestraszonymi oczami.
Zdrowiejący żołnierze z innych oddziałów potajemnie przychodzili tutaj, aby spojrzeć na tę małą – jak się okazało – kotkę, jak na coś drogiemu ich sercu i przypominającego dom rodzinny. Przy okazji przynosili ze sobą coś smacznego, a do tego jakieś zabawki wykonane z bandaży i plastrów. Czasami nawet potajemnie zabierali to maleństwo na spacery.
Kotek nie miał imienia i wołano w jego kierunku po prostu “miau-miau”.
Minął tydzień, koteczek stał się trochę silniejszy, bardziej mobilny, odważniejszy i nagle zniknął…
Kapitan Ambroziak został przeniesiony z intensywnej terapii na zwykły oddział. Przez większość czasu kapitan zachwycał się koteczkiem i najczęściej głośno wołał:
– Werka! Córko! Weruniu! Córeczko!
I nagle mała, zwinna, ruda koteczka szybko wślizgnęła się przez uchylone drzwi do psali. Podbiegła do łóżka kapitana, potem usiadła i zastygła w bezruchu, uważnie na niego patrząc, a na słowo „Werka” zamruczała krótko i cicho. Na oddziale mówiono “Werka – córka kapitana”.
Od tego czasu Werka nauczyła się wspinać na taboret obok łóżka kapitana i tam pełniła służbę, sprytnie chowając się poza zasięgiem wzroku personelu szpitala na dźwięk otwieranych drzwi.
Kiedy Ambroziak odzyskiwał przytomność, z uśmiechem szeptał coś czułego do swojej małej Werki. Kotka słuchała go uważnie, a nawet czule pocierała piegowatą twarz o wielką, mocną, ale teraz także i słabą rękę wybawiciela, która próbowała ją głaskać.
Personel medyczny oczywiście w końcu dowiedział się o obecności Weruni na oddziale, co samo w sobie było naruszeniem porządku i regulaminu, ale nikt nie odważył się wypędzić tego inteligentnego zawierzaka, które stało się ostatnią radością dla osoby, która walczyła ze śmiercią. Starannie udawali, że nic nie wiedzą o obecności rudego kotka.
Na prośbę kapitana przyjaciele napisali list do jego rodziny, w którym była wzmianka o jego przyjaciółce Werce.
W liście koledzy kapitana dodali swoją relację, w której opisali, że Ambroziak tuż przed tym, jak został ranny w ruinach ostrzelanego domu znalazł małą, wyczerpaną i przestraszoną puszystą kulkę. Nakarmił kotkę swoją konserwą i tak było mu jej żal, że zabrał ją ze sobą:
– Tak bardzo przypomina mi moje słoneczko, moją córkę. Ona też nadaje sens mojemu życiu.
A potem nagle zasadzka wrogów, ostrzał, rany, szpital…
Minęło jeszcze kilka tygodni.
Werka, dzięki opiece dobrych ludzi urosła, stała się silniejsza i nauczyła się wskakiwać przez okno do ogrodu na terenie szpitala. Prawie codziennie przynosiła kapitanowi „prezenty” – były to chrząszcze i myszy, które starannie układała przy łóżku Ambroziaka i siedziała dumnie, czekając na pochwały.
Ale nie było pochwał – pomimo wysiłków lekarzy, kapitan z każdym dniem stawał się coraz słabszy, prawie nie odzyskiwał już przytomności i po prostu życie z niego uchodziło.
Werunia była zupełnie tym przygnębiona – odmawiała jedzenia, przestała przynosić prezenty i siedziała tylko cicho przy łóżku przyjaciela, przypominając bardziej małą, zgarbiona staruszkę, a nie kotkę. Siedziała, odbierając każdy dźwięk swoimi wrażliwymi uszami. Próbowała usłyszeć kroki nieuchronnie zbliżającego się nieszczęścia i złapać jak te chrząszcze i myszoskoczki, powstrzymując przed zbliżeniem się do kapitana…
Ambroziak zmarł nad ranem. Kiedy został zabrany z sali, Werka nie bojąc się nikogo biegła za łóżkiem i głośno, smutno miauczała.
Następnego dnia z zakurzonego, spalonego słońcem ogarniętego wojną Afganistanu odleciał wojskowy samolot transportowy, wiozący smutny “ładunek”, jakim były ciała zmarłych, do ojczyzny. Na rękach jednego z opiekunów siedziała Werunia, córka kapitana.
To był drugi lot w jej życiu. Teraz towarzyszyła swojemu wybawicielowi i przyjacielowi w ostatniej podróży..,
Na lotnisku wojskowym czekała na nich zapłakana młoda kobieta z rudymi, zbyt wcześnie siwiejącymi kosmykami włosów potarganymi na wietrze, które wystawały spod czarnej czapki i szalika. Obok niej stała pięcioletnia, niebieskooka, rudowłosa córka Weronika z piegami na twarzy, poważnie patrząca w niebo i mocno ściskając miękką torbę dla swojego imiennika.
Werka – córka kapitana leciała do nowego życie…
PS Werka żyła jeszcze przez 17 lat w rodzinie Ambroziaków. Potomkowie byłej afgańskiej włóczęgi, uratowanej przez polskiego oficera żyją do dziś w rodzinach pod Warszawą.