Asia i ja miałyśmy już lizać sople zerwane z huśtawki, ale moja mama temu zapobiegła.
Wypuściła chmurę ciepłej pary z okna kuchennego i zawołała mnie do domu.
Lodowy przysmak, jak się okazało na moje szczęście, wcale nie miał z tym nic wspólnego.
Po prostu musiałem iść do sklepu po chleb, a to był mój obowiązek.
Ja, przedszkolak, otrzymałam pieniądze: dokładnie tyle, ile kosztował bochenek zwykłego chleba.
z Asią rozbryzgując po drodze śnieg, udałyśmy się do sklepu.
Nasz sąsiad Jarek, który spotkał nas po drodze, dowiedział się, dokąd zmierzamy i oczywiście do nas dołączył.
Stojąc w kolejce, wytrząsnęłam z ciepłej kieszeni kilka monet, a dokładniej sześćdziesiąt groszy wprost na blat. Gruba sprzedawczyni dała mi w zamian chleb.
Wychodząc ze sklepu w uścisku z bochenkiem, natychmiast zaczęłam odrywać od niego jeszcze ciepłą skórkę.
Obdarzyłam nią także moich cierpliwych towarzyszy – jakże mogłabym o nich zapomnieć!
Szliśmy więc, nie spiesząc się, chrupiąc brzegi chleba.
Wdychaliśmy jego zapach zmieszany z zapachem zbliżającej się wiosny.
Jarek mówił, że kiedy dorośnie, będzie astronautą.
Nie kłóciliśmy się z nim, ponieważ wiedziałyśmy, że urodził się w momencie, kiedy Gagarin poleciał w kosmos i jego rodzice ciągle mu to powtarzali. Nawet w Polsce wszyscy mówili o tym locie i ekscytowali się nim!
Ja z Asią chciałyśmy latać rakietami, a Jaruś zlizując okruchy z dłoni, zgodził się nas ze sobą zabrać. Jednak tylko wtedy, gdy będzie mógł dowodzić naszemu zespołowi.
Przyniosłam do domu “goły” chleb, zupełnie bez skórki, ale moja mama wcale nie krzyczała. Zresztą jak zawsze, chociaż każda moja wycieczka do sklepu kończyła się w ten sam sposób.
Po wielu, wielu latach, kiedy byłam już dorosła, moja mama ujawniła mi tajemnicę. Cieszyła się, że jej bardzo chuda córka przynajmniej je zdrowy chleb. Z tego, co zostało, mama zwykle robiła grzanki do zupy, a tata w drodze z pracy znowu kupował bochenek chleba, takiego najzwyklejszego po po sześćdziesiąt groszy…