Wyszłam za mojego męża ponad 20 lat temu i tyle samo czasu żyjemy w zgodzie. Wiadomo, bywa różnie, zdarzają się drobne sprzeczki i różnice charakterów, jak to w małżeństwie, ale nigdy nie chodzimy spać pokłóceni. Żadne z nas nie podejmuje decyzji samodzielnie, we wszystkim się wspieramy i uważam, że to naturalne. Nie zdarzyło nam się publicznie pokłócić, zawsze nasze wątpliwości i różnice zdań omawiamy bez świadków, cokolwiek by się nie wydarzyło. Oboje darzymy się nie tylko miłością, ale i szacunkiem.
Dlaczego o tym mówię? Byłam wczoraj z mężem na obiedzie u naszych nowych sąsiadów – chcieli się miło przywitać i postanowili zaprosić nas i małżeństwo z naprzeciwka. Wszyscy jesteśmy w podobnym wieku. Nowy sąsiad to dobrze zbudowany mężczyzna i od razu widać, że jest urodzonym przywódcą. Jego żona to filigranowa kobieta z niezwykle pięknym uśmiechem, ale o smutnych oczach.
Mężczyzna nie zdobył mojej sympatii, w każdym wypowiedzianym zdaniu zawierał przytyk w kierunku żony – że krzywo pomalowała usta, że podała za dużo łyżek na stół, że ziemniaki rozgotowała.
Nie zliczę ile razy nazwał ją tępą i powtarzał, że do niczego się nie nadaje. A ona biedna uśmiechała się tylko do gości i przepraszała.
Trudno mi zrozumieć jak oni przetrwali ze sobą tyle lat, jak można być tak uzależnionym od drugiej osoby, by pozwalać na takie traktowanie… A z drugiej strony, jak można w każdym zdaniu obrażać swojego partnera? Gdzie jest miłość i szacunek, które obiecywał żonie przed ołtarzem? Moim zdaniem bez tych dwóch czynników małżeństwo nie powinno istnieć.